środa, 16 grudnia 2009

Och, dzisiejszy dzień zacząłem w sposób trudny, bo począwszy od godziny 6, aż do godziny 8 byłem budzony przez moją mamę. Na co mówiłem, że pośpię tylko jeszcze chwilkę i tak aż do godziny dziewiątej. Później wstałem, zjadłem śniadanie, umyłem się i pognałem do szkoły. Pierwszą lekcję przemilczę. A więc po tym był rosyjski, na którym był alfabet, później matematyka, którą pewnie też powinienem przemilczeć, ale muszę przyznać, że było naprawdę śmiesznie. Nie wiem czemu moje porażki życiowo-naukowe wprawiają mnie w dobry nastrój. A następnie była godzina wychowawcza. Pożyczyłem sobie słuchawki i było ok. (co prawda nie zrozumiałem pięćdziesięciu procent treści z książki Hawkinga). A już po chwili, pod kościołem na ulicy Kruczej, czekał mój dobry przyjaciel, Marcin Wojtera. Razem z nim i jeszcze jednym, moim dobrym przyjacielem, przyjacielem ze szkolnej ławy, Michałem Pałganem, pomaszerowaliśmy w stronę lokalu z dość drogimi pierogami. Tam Marcin Wojtera był zmieszany tym, iż ludzie w owym lokalu mogą usłyszeć rozmowy na temat pedofilów i pewnych wyczynów Michała Pałgana, także po posiłku oddaliliśmy się w stronę zajezdni, idąc okrężną drogą, to jest obok gimnazjum dwadzieścia trzy. Na ulicy Racławickiej spotkaliśmy pewnego ucznia wspomnianej już szkoły, Tomasza Skalskiego, który na nasz widok niezmiernie się ucieszył (szedł z niewiastą, warto wspomnieć), ale niestety na moje pozdrowienie (dość głośne, warto dodać) nie odpowiedział. Na pętli spotkaliśmy Piotra Jakubczyka, z którym staraliśmy ustalić, kto jest największym pantoflarzem. Tak czy siak, nie powiem, kto nim został. Później wracałem sobie tramwajem, już z biletem, co by nie mieć nieprzyjemności, jak wczoraj. Obok mnie gadały rozgadane japonko-koreanki, które, muszę przyznać, mają śmieszny akcent w języku angielskim. I chyba największym osiągnięciem tego dnia było odkrycie nowego smaku gum, o których powiedzieć, że od teraz są moim smakiem, moim i tylko moim. To miłe, bo inne smaki bardzo mi się już przejadły.

I już niedługo sobota, która jest TYM dniem. A później poniedziałek i wtorek, które są ok.

niedziela, 6 grudnia 2009

O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. Jak wszystkim wiadomo - jestem tego najlepszym przykładem, zamkniętą księgą, skrzynią bez dna, pustym abażurem, słownie - abrazją tajemnic.

Jadąc do Szymona zapisałem sobie pewnie uwagi na temat polskiego społeczeństwa, co by później, pisząc ten wyczekiwany wywód, mieć prostsze zdanie. Jednakże - nie wiem, gdzie zapodziała się owa kartka, na której, oprócz niesamowicie zaskakujących wniosków dotyczących Kraju nad Wisłą, mieściła się treść kartkówki z przedmiotu szkolnego chemia, jaka była dla mnie wielką niespodzianką, gdyż ocena zgoła mnie zaskoczyła. Tak czy siak - do wniosków powrócę, gdyż z mętnych wspomnień tamtego jesiennego dnia zachowałem strzępy obrazów i zapachów.

Kuba zaraz się oburzy, ale - zrobiłem sobie małą przerwę i poszedłem do toalety, aby wypróżnić jelita, coby było miejsce dla innych artykułów spożywczych. Jeśli was to interesuje, to była to drugi stolec w dniu dzisiejszym. Mniej zwarty niż poprzedni i muszę przyznać, że o wiele bardziej emanował nieprzyjemnym zapachem. Podejrzewam, że spowodowane to było dostarczeniem coca coli do mojego organizmu doustnie. Gdy wychodziłem, z głośników dobywał się głos pani Kasi z zespołu o nazwie "cośtamcośtamUHT%", która ta owa pani Kasia miała dość specyficzny ruch sceniczny. Tak czy siak - gdy wróciłem, leciała piosenka "Nie ma nieba", a teraz "Pętla".
Kiedyś zapytałem mojego dobrego przyjaciela, Marcina Wojtera, czy słuchanie Happysadu to obciach, bo z takimi właśnie wnioskami spotkałem, spotykam, się bardzo często. Mój wierny druh pocieszył mnie.

W piątek wydarzyło się coś bardzo śmiesznego. Mieliśmy na wuefie za zadanie ćwiczyć na siłowni szkolnej, co po krótkim czasie przerodziło się w zwykłą dyskusje na tematy luźno związane z egzystencją człowieka. Tak czy siak - w oko rzucił mi się mój jeden szkolny kolega, imieniem Dawid, który znany to jest ze swojej sprawności fizycznej, idealnych wręcz proporcji czy ciała greckich atletów. Dawid nie zajmował się pseudointelektualną gadaniną, lecz całą swą uwagę kierował na rozwój mięśni klatki piersiowej. Popatrując z ukosa jego wyczyny, doszedłem do wniosku, iż trzeba również zająć się swoim torsem, który, mówiąc szczerze, nie jest reprezentacyjny. Tak więc - poprosiłem kolegę Szymona, by podał mi dwa ciężarki, po sześćdziesiąt newtonów ciężar każdy. W połowie serii uderzyłem się hantlem w palec trzymający drugi hantel. Na początku wydawało mi się, że nic takie się nie stało. Dopiero po minach i dość wulgarnych słowach moich kolegów stwierdziłem, że coś jest nie tak. Zdziwił mnie niebywale widok krwi na moim palcu. Później trafiłem do pokoju wuefistów, później do pielęgniarki, która namawiała mnie na morfologię krwi, bo na jej oko byłem strasznie blady. Dostałem kubek wody i wróciłem w dobrym humorze na wuef.

To już ostatni akapit.
Wracając do nieszczęsnej kartki z przemyśleniami - a może raczej do samych wniosków. Niezwykle ubawiła mnie podróż do Siedlca. Na początku poszedłem do kasy, ale tam pani kasjerka nie umiała mi sprzedać biletu i powiedziała, że w pociągu też sprzedają. A że było już na styk, to ruszyłem szybkim krokiem na peron piąty. Tam - zobaczywszy stojący pociąg na peronie - puściłem się biegiem. Szkoda, że nie miałem mp3, w którym leciałoby "Irs" Goo Goo Dolls albo inny miękły kawałek (Nie jechałem do żadnej dziewczyny, ale i tak klimat odjeżdżającego pociągu był, może to z takiej racji, iż była to sobota godzina 9 rano, a może dlatego bo następny transport miał przyjechać o 12). Wycieczka, mówiąc kolokwialnie, zleciała mi na przysłuchiwaniu się rozmową pewnej rodziny. Jak się dowiedziałem - pani mama jest motorniczym, pan tato jest kierowcą autobusu, jego kolega również jeździ autobusem, jedno z dzieci uczy się angielskiego i śpiewało:
Are you sleeping,
Are you sleeping?
Brother John,
Brother John?

drugie dziecko nazywało się Daniel i pierwsze dziecko ciągle mówiło do niego: "Daniel, wstawaj, to nie noc". I tak przez całą drogę. Uwielbiam słuchać rozmów innych, wiem, że to niemiłe, ale nie mogę się opanować. Na przykład we wtorek dziewczyna i chłopak rozmawiali o serialu Zagubieni. Autobus szynowy miał obleśne siedzenia i choć Szymon stwierdził później, że tylko pedały zwracają na to uwagę, ja zwróciłem. No bo - nie mogli zrobić czerwonych, takich jak w czeskich tramwajach? Tylko akurat zielone o kolorze rzadkiego stolca. Śmieszne również było to, że na dwóch przejazdach ów pojazd musiał się zatrzymywać, wysiadał z niego konduktor, szedł na ulicę, zatrzymywał ruch, pociąg przejeżdżał, konduktor wsiadał i podróż trwała nadal.

Miał być ostatni akapit, ale muszę jakość związać ten chaotyczny worek słów.
Ale nie wiem, co napisać, więc polecę wam tylko jedeną piosenkę, która jest oczywiście piękna:
Symphony of Science - 'We Are All Connected

wtorek, 24 listopada 2009

Śpię zawsze, po przyjściu ze szkoły. Czasem wracam do domu "A" czasem 125, a najczęściej z Michałem Pałganem na nogach. Z Michałem Pałganem siedzę na większości lekcji. Mam 34 lekcje w tygodniu plus jedna lekcja klarnetu w poniedziałek o 8 rano. Wstaję więc o 7 rano w poniedziałki, o 7.25 we wtorki, o 6.30 w środy, 8.20 w czwartki i o 6.30 w piątki. Czyli teoretycznie godzinę przed wyjściem do szkoły, do której idę 20 minut. Uważam, że wszędzie się chodzi 20 minut, więc zawsze wstaje godzinę przed wyznaczonym czasem. Również 20 minut się myję. Choć mam prysznic, myję się na siedząco, po turecku, przez co bolą mnie plecy i wieje mi od nieszczelnych drzwi. Najbardziej nienawidzę, gdy wiatr wwiewa mi się pod ubrania, dlatego staram się wkładać koszulkę w spodnie, a wchodząc gdzieś muszę ją wyciągać. Również ściągam czapkę i czochram włosy, gdy gdzieś wchodzę. Staram jak najszybciej ściągnąć kurtkę i szalik. Nigdy nie mam kluczyka do szafki, więc najpierw niosę kurtkę na pierwszą lekcję. Jutro pierwsza lekcja to język polski, na godzinę 12.55.

sobota, 21 listopada 2009

CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM CZEKAM

strachy>happysad ;///////////////////////////////////////////////

środa, 18 listopada 2009

Девoчкa, кaк тeбя зoвyт?

Dzisiaj na rosyjskim z Michałem rozgryźliśmy prawie całą stronę 16 z podręcznika. O tym, jak to Jura mieszka w Moskwie, Moskwa to stolica Rosji, a Natasza mieszka na wsi, w Pljose(no tego właśnie nie mogliśmy zrozumieć). Na matematyce znów odkryłem, że zegar jest przekrzywiony, Szymon dostał niezły oklep. Z rana na polskim starałem się napisać coś o stosunku Rieux do Boga, ale maciejczak ciągle gadał mi do ucha. Odprowadziłem skorotaka do domu, to znaczy on mnie na pętle na przystanek, jadąc 127, mijając 23, przechodząc obok racławickiej i jego domu. Później wsiadłem do tramwaju numer 7, jednak w ostatniej chwili wysiadłem z niego, bo wsiedli do niego ludzie z gimnazjum 38 lub liceum nie wiem ile, a ja się boję dresów, więc wyskoczyłem. Jeszcze przed tym kamerzysta kręcił zajezdnię, ale całą oprócz mnie i piotrka, nas omijał, nie wiem czemu. Później wsiadłem do tramwaju numer 17 i z niego nie wyskoczyłem już, dojechałem pod Skytower i tam wysiadłem, przeszedłem do domu jakieś 300 metrów i byłem w domu, w którym zjadłem obiad i nie zrobiłem niczego więcej pożytecznego. Teraz zerwałem się do lekcji i staram się zrozumieć ruch ukośny, którego ni w ząb nie rozumiem oraz słucham płyty z roku 1995 i piosenki Tonight, Tonight, która jest obrzydliwie piękna. Wczoraj przyszedłem na fizykę, napisałem na kartkówce znak zapytania, bo mnie nie było, ale nie wiem, czy będzie pamiętać, że mnie nie było, bo przecież nie napisałem, że mnie nie było, tylko napisałem znak zapytania, bo nie wiedziałem, co napisać. Później była biologia, na której pamiętam, że z michałem umilaliśmy sobie sobie czas mierząc ile to ma 30 centymetrów i wcale nie chodzi o członka, to jest prącie, oraz śmialiśmy się z trochę z tych, co siedzieli, a raczej leżeli przed nami. Później był sprawdzian z informatyki, który było prosty i w exelu robię takie cuda, że nawet w logo komeniuszu takich rzeczy nie robiłem. Później było okienko, na którym wypożyczyłem sobie książki oraz raczej sobie myślałem. Następnie geografia, na której była prezentacja moich dwóch kolegów, a ja z Szymonem biliśmy się po twarzach, bo to całkiem przyjemne. Wracając do poniedziałku - na geografii nie byłem "szanownym panem", a michał i chyba jasiu był, na religii uczyłem się do historii, co by napisać na dobrą ocenę, na biologii raczej martwiłem się, że mnie zapyta, a nie zapytała, później matematyka, na której to pierwszy raz odkryłem, że zegar jest przekrzywiony. Angielski na którym była kartkówka i chemia, na której powiedziałem, że nie pisałem sprawdzianu, a pani Wikar powiedziała, że wporzo, tylko muszę się z nią umówić. Później usiadłem do stołu, a tam znów naprzeciwko mnie leżeli sobie i ja się śmiałem z nich z agnieszką, bo śmieszne to jest. Później była historia, na której był sprawdzian, oczywiście napisałem bardzo dobrze, ale pewnie okaże się, że dostanę jedynkę. Później poszedłem do domu i położyłem się spać, wstałem i znów się położyłem spać. Jutro jest fizyka, na której będę znów nic nie rozumieć, później będzie historia, która jest lekcją nad wyraz nudną i monotonną, na wuefie będę niećwiczył, na matematyce na być kartkówka, więc zaraz zrobię jeden przykład, a później znów odkryję, że zegar jest krzywy, po tym następuje polski, którego nie będzie i będzie zastępstwo z panią wikar już nadmienioną, a później wok, na którym dzięki swym znajomością znów przeleżę 45 minut.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Jestem uzależniony od internetu. Od tych wszystkich fotoblogów, blogów, lastów. To żenujące.

niedziela, 15 listopada 2009

Jako że dzięki uprzejmości pana taty fryzła jestem już migiem w domu, podzielę się jedną, jedyną, błyskotliwą myślą, którą mam po owym koncercie. Fetysz spożywanie cudzego potu, jakkolwiek obrzydliwe brzmi, jest sprawą dość intrygującą i ciekawą. Jednakże - na pewno nie zdecydowałbym się na lizanie potu z brzucha owego pana, co owym brzuchem, trzeba dodać, że ów brzuch był nagi, gdyż owy pan koszulę miał rozpiętą, dotykał mych spoconych pleców.
Po drugie (miała być jedna myśl), człowiek dość głupio czuję się, otoczony przez fanów zespołu, którzy śpiewają wszystkie (sic!), wszystkie zwrotki piosenki, którą owy człowiek tylko kojarzy.
Po trzecie - gibson pana wokalisty jest piękny.
Po czwarte - mam zakwasy w rękach oraz zdarty naskórek na stopach.
Po piąte - wracając jeszcze do piątku - piątek był lepszy dwa razy, bo przy waglach przynajmniej znałem część tekstów (badminton!).
Po szóste - "dygoty" wygrały mój wieczór.
Po siódme - dzięki Janowi Olczykowi zabieram się za angielski, jak na ucznia liceum ogólnokształcącego pasuje.

czwartek, 12 listopada 2009

Żyję w dziwnym stanie zawieszonym pomiędzy przeszłością a przyszłością i nie jest to teraźniejszość.

sobota, 31 października 2009

Nie pamiętam, jak nazywał się film, na którym ostatni się wzruszyłem, ale pamiętam, że po tym, jak się wzruszyłem, napisałem do kogoś esemesa, ale nie pamiętam, do kogo. Dzisiaj sobota, więc trzeba było zrobić coś krejzi (a że nie znam takiej jednej dziewczyny, to wojter nie jest mi wstanie powiedzieć, co to znaczy krejzi). Także oglądnąłem zacny film - w którym nie było ani krwi, ani przekleństw, ani Megan Fox, jak chciałem - na którym się wzruszyłem, a wzruszyłem się nie pamiętam ostatnio kiedy.

Och, dzisiaj widziałem panią Porębną. Idę sobie, wracam od Wojtera na piechotę, Powstańców, patrzę do baru z pizzerkami, a tam nasza szanowna chemiczka je pizzerkę, do tego w taki sposób, że ser jej zwisa z buzi. Więc szybko odwróciłem głowę w drugą stronę i pognałem przed siebie.

O matko! Już nie mogę się doczekać, aż się przejadę samochodem Jasia! Jeśli jest taki, jaki w opowiadaniach Maćka. A! Do tego te mroczne płomienie na karoserii!

poniedziałek, 26 października 2009

Och, podchodzę do tego postu raz trzeci. Zamiast uczyć się fizyki, której i tak nie umiem, a przecież miałem być fizycznym lwem, bo w gimnazjum byłem fizycznym lwiątkiem, choć bez żadnych sukcesów, no ale trzecie miejsce w szkole o czymś świadczy!

Pewien filmik zainspirował mnie do zrobienia czegoś dość wymagającego, jak dla mnie, i choć nie jest to sformatowanie komputera, to mam lekkie, niespotykane uczucie, że pewna część mojego wirtualnego "ja" właśnie gdzieś uciekła. No cóż, tak będzie lepiej.

Nic tak dobrze nie nastraja jak własna piosenka, która z nudnej i monotonnej, poprzez małe zabiegi, zmienia się coś w rodzaju małej, emocjonalnej bomby, eksplodującej i zmuszającej do okazywanie nieposkromionych uczuć. Oraz równie dobrze nastraja Jakub grający jedną ręką 'e', oraz Miłeczek, który tupie nóżką, a od tyłu wygląda to jak coś w rodzaju kaczego chodu.

A za to dzisiejszy dzień jest swoistą równowagą do szalonego i jakże zakręconego weekendu. Oczywiście - wstałem z rana pograć na klarnecie z panem Bulińskim, później jednak szybko skierowałem się do domu, a tam, nie ściągając nawet ciuchów, runąłem do łóżka. Ku mojemu niezadowoleniu wstałem gdzieś w okolicach czternastej, a może trzynastej. Następnym ważnym punktem było pójście znów na rondo o 16, co również zrobiłem. Byłem za wcześnie, co skutkowało spędzeniem piętnastu minut na lekcji innej uczennicy, która to jest znaną personą w kręgach gimnazjum dwadzieścia trzy. Po jej graniu zostałem sam w sali, co oczywiście spożytkowałem na granie na pianinie. Niestety, zostałem przyłapany przez kolejną uczennicę i, żeby zakryć moje zażenowanie, szybko wróciłem na miejsce, udając, że szukam czegoś w kieszeni kurtki. Podczas rozkładania instrumentu panowała cisza, która unosiła się aż do przybycia pana Janusza z nutami. I choć owa cisza była niezmiernie niezręczna, to ja, chyba pierwszy raz w życiu, cieszyłem się nią. Pławiłem się w niej. Piłem ją jak małe dziecko, które pierwszy raz zaznaję smaku matczynego mleka, ssie je, łapczywie trzymając pierś rodzicielki, niepozwalający, by ktokolwiek zabrał mu źródło jego oralnej błogości.

niedziela, 18 października 2009

O matko! Doczekałem się jednego obserwującego, to takie budujące, gdy się otrzymuję pochwały. Dlatego chciałbym serdecznie pozdrowić Grzesia, który mnie obserwuje, Anię, która teraz pewnie jest w Tęczynie, Gosię, może moich braci i koleżankę Dżusi, co nie pamiętam, jak się nazywa. Dziękuję za wszystko!

O jejku, ludzie ciągle mnie zaskakują. Mógłbym tak siedzieć, a ludzie i tak by mnie zaskakiwali. Jednocześnie jest to sprzeczne z moją pogardą dla człowieka, jako jednostki strasznie przewidywalnej (użyłem tak trudnych słów nie dlatego, że chcę się pochwalić ich znajomością, pewnie i tak źle użyłem tego zwrotu, ale po to, by uniknąć powtórzenia). I żyję w takim dysonansie. Raz zachwycam się, a raz stwierdzam, że my wszyscy jesteśmy żałośni. O, to na przykład jest żałosne.

O. Na przykład nie lubię, choć mam teraz niesłychaną wewnętrzną ochotę, gdy ktoś piszę "nie ma to jak(...)". No i co z tego, że nie ma to jak. Nie ma to jak wyczieczka. Nie ma to jak sikanie. Nie ma to jak oglądanie horrorów w domu pełnym rodziców. Nie ma to jak bieganie po śniegu w śpiworze i z poduszką w ręku. Straszne.

O matko, straszni są też polscy hip-hopowcy większości. Seniu, nawet nie wiem, kto to taki. Jakiś undergroundowy wrocławski raper (tak, teraz już wiem, kto to taki) - znaczy - sam tak o sobie pisze. No i oczywiście. Włączam jakąś jego piosenkę, cierpki bit i śpiewanie o szarości tego świata. To przygnębiające! Kto chce słuchać smutnych piosenek o tym, jak to tu jest źle, jak to tu jest szaro, jak bardzo fajnie by było tam gdzieś indziej.

A na koniec, wstyd się przyznać, ale już miałem w łapkach płytę najnowszą Happysadu (o matko, tak mi się przypomniało, jak napisałem "płytę najnowszą Happysadu", że strasznie mnie denerwuje zmienianie szyku, co jest dość częste. Na przykład na Joemonsterze. Rozumiem, przez pewien czas było fajne i dość specyficzne, ale teraz nie.). Trzy piosenki mi się podobają, choć "W piwnicy u dziadka" zupełnie inne niż w Studio, zobaczymy, jak zagrają w WFFie. Poszalejemy z Michałkiem, nie ma co.

wtorek, 13 października 2009

To był naprawdę dziwny dzień. Jeden z najdziwniejszych dni w moim całym, calutkim życiu. Poczynając od tego, że ubrałem krótkie spodenki do szkoły i bluzę tylko, przez to, że moja karta od telefonu, którą uznałem za zaginioną dwa dni temu, znalazła się w BUCIE Jasia. Rozumiecie? W bucie? Ja naprawdę nie wiem, jakim cudem to tam się znalazło. A skończywszy na rozerwanym bilecie przez Błażeja, krótką wycieczką 4 zakończoną tuż przed pierwszym przystankiem na linii. Musiałem ruszyć swoją dupcię z ciepłego, przytulnego tramwaju, musiałem wstać z krzesła, musiałem wyjść, a akurat usiadłem tak dobrze, że słyszałem dość fascynującą rozmowę studentów. Jeden opowiadał, że widział plakat akcji "Geje, lesbijki i przyjaciele" - czyli parady równości. Drugi na to pytał, co by dostał, gdyby obrzucił ich jajami. Później kolejny wygłosił tyradę na temat homoseksualistów i jego stosunku do nich. Na to drugi odparł, czy ten Kolejny ma takie same zdanie o "czarnuchach". Na to Kolejny odparł, że nie, bo gejostwo to choroba i powinni na tę paradę zrzucić bombę. Na to Trzeci odparł, że nie, bo - przytomnie przypomniał - będą tam lesbijki, a on do lesbijek nic nie ma, a nawet stwierdził, że chętnie by przyszedł na nie popatrzeć. Także gdyby nie awaria trakcji, moja podróż odbywałaby się w pięknej, męskiej atmosferze niczym nie ograniczonej. Jednakże miało być coraz gorzej. Po pierwsze do przystanku było jakieś 7 minut na piechotę, a po drugie - tuż przed dojściem do przystanku uciekło mi 145, tak więc musiałem czekać kolejne 15 minut na mrozie.

Dzisiaj działy się naprawdę dziwne rzeczy, ale nie mam zamiaru opisywać tu a gdzie indziej, a tego ty, drogi czytelniku, na pewno nie przeczytasz.

niedziela, 11 października 2009

Serdecznie witam wszystkich. Na początku mojego przemówienia chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich czytelników i fanów mojego bloga. A w szczególności Anii i Grzesia, o których wiem, że czytają i nawet im się podoba. To miłe.

Ciekawe jest to, że nie tylko obrazy przywołują wspomnienia. Na przykład w tej chwili słucham Nujabes, co jednoznacznie kojarzy mi się z pewnym zimowym okresem, w którym to, gdzieś w okolicach 19, wracałem do domu. O mateczko, widzę to jak dziś. Mam nawet te same spodnie. Miałem wtedy te okropne zimowe buty i było już całkiem ciemno, więc każda podróż owocowała w wiele wrażeń i zmian trasy. Gdybym puścił Alestorm albo Death Magnetic Metalliki to przywołałoby ten sam okres. Ale na przykład Pearl Jam wiążę się z okresem trochę wcześniejszy, okolice czerwca, a szczególnie Why Go czy Porch. Chatmonchy to wyjazd do Stegny, a Rolling Stary Yui to boskie (z tego punktu widzenia) młodzieńcze lata (dokładnie jesień albo wczesna wiosna - jednoznacznie przypomina mi się dzień, w którym jechałem do szkoły 14 lub 20, szedłem Gajowicką do szkoły, padał deszcz, a ja miałem mokrą głowę) cudownego oglądania japońskich animacji od powrotu do domu aż do pójścia spać. Z tym okresem również wiążę się mydło - raczej jego zapach - w płynie koloru niebieskiego, a dokładnie z oglądaniem One Piece. Za to mydło z balsamem już zawsze będzie mi się kojarzyć poparzoną ręką przez odrdzewiacz i pracą nad perkusją.

Dziwne jest to, że danych rzeczy, które powodują wspominanie, trzymają się określone, krótkie obrazy.

sobota, 10 października 2009

Uwielbiam jeździć autobusem. To naprawdę przeżycie dla mnie bardzo ekscytujące, choć czasem jest to sprawa dość niebezpieczna. No ale, wczoraj jechałem sobie autobusem sto czterdzieści pięć, wracając z Biskupina - swoją drogą, biegnąć na ten autobus, źle stanąłem na nodze, ta zaczęła mnie boleć i myślałem, że za żadne Chiny Ludowe nie dobiegnę do owego środka lokomocji - gdzieś o godzinie dziewiętnastej. Wracałbym pewnie o wiele później, gdyby nie to, że trzy godziny wcześniej stwierdziłem - spojrzawszy wcześniej przez balkon - że jest całkiem ciepło i ku swojej uciesze i protestom mamy ubrałem krótkie spodenki i koszulę, która później okazała się koszulą z ohydną plamą - dzięki Bogu - miej-więcej w miejscu, które zazwyczaj jest zakrywane przez rękaw.

Na szczęście dobiegłem i z wielką radością stwierdziłem, że w owym autobusie jest zaskakująco ciepło. Także usadziłem się wygodnie koło okna i z uciechą patrzyłem na przemijające obrazy. Jednakże krótko trwał ten mój cudowny stan, bo miejsce obok mnie zajęła młoda dziewczyna, pani jak dla mnie - no bo starsza ode mnie - która cały czas rozmawiała z kolegą ze studiów.

Gadka im się kleiła - ku mojej uciesze, bo zauważyłem, iż posiadam dziwny rodzaj empatii, która zmusza mnie, by było mi szkoda ludzi, którym rozmowa się nie klei. Uwielbiam słuchać takich rozmów. W ogóle uwielbiam słuchać. Bardziej niż mówić. Ogólnie rzecz biorąc nie lubię mówić. Chyba że jest taka potrzeba albo samo mówienie sprawia mi przyjemność.

Rozmawiali o różnych rzeczach. O programie komputerowym, który owa dziewczyna musiała napisać, ale jej coś nie wyszło. Albo o tym, że chłopak musi do niej wpaść. Jestem na sto procent pewien, że za jakiś czas ci ludzie będą parą. On chciał jej zaimponować i zarzucił ciekawostką na temat tego, że dwie proste równoległe przecinają się. Ona jednak nie zareagowała żywo na tę ciekawostkę. Są dwie możliwości jej postawy:
1) Wie, że są inne geometrię niż euklidesowa;
2) Pomyliła równoległość z prostopadłością.

Rozmowa się toczyła z różnym natężeniem, ale najbardziej zapadła mi w pamięć historia pewniej imprezy studenckiej, która odbywała się w akademiku chłopaka. Otóż. Każdy z uczestników miał dobrać się pary, ale był jeden problem - na trzydziestu chłopaków przypadały trzy dziewczyny, które i tak bawiły się w swoim towarzystwie. Skutkiem tego, jak to określił, była impreza gejowska. Opowieść nad zwyczaj zabawna. Przydałby się tu śmiech Wojtera.

wtorek, 6 października 2009

Ostatnio przebywając w szkole muzycznej wręcz z nostalgią wspominam czasy, gdy to bałem się kształcenia u Flis czy nadchodzących egzaminów. Cóż, był to okres, gdy bałem się prawie wszystkiego na świecie. Ale chyba najbardziej obawiałem się wizyt w owej szkole muzycznej. No a teraz, jakieś 4 lata później, patrzę sobie na to wszystko z dystansu, śmieję się, widząc te wszystkie niespełnione matki, które marzą o tym, by ich dziecko było kimś, by ich dziecko spełniło ich wszystkie niespełnione marzenia. Patrzę na tych wszystkich "zwariowanych artystów" w wieku dziesięciu lat, którzy są już na tyle zepsuci, żeby zakładać maski "o, ja jestem pan artysta, więc muszę udawać nieroztargnionego", patrzę na ceny w bufecie i śmieję się, bo są makabrycznie drogie. Wychodzę z budynku i widzę dzieci, które czekają na rodziców przyjeżdżających samochodem i z roztkliwieniem (?) wspominam długie minuty wyczekiwania na nadjeżdżającego tatę, spędzone na zimnym, jesiennym powietrzu. Wracam pamięcią do wtorkowych przerw między kształceniem a rytmiką, które spędzałem grając w chowanego, ucząc się odwzorowywać wartości rytmiczne gestami czy jedząc drze z Filipem Sienkiewiczem i chłopakiem, który notorycznie na kształceniu wpierniczał gumkę do mazania, śmiejąc się przy tym. O matko, te wszystkie interwały, gamy, których nigdy nie umiałem opanować, a do tego nie mogłem ich ćwiczyć, bo, oczywiście nikt tego nie brał pod uwagę, nie miałem w domu pianina, tylko klarnet. Jak miałem śpiewać i grać jednocześnie?

piątek, 2 października 2009

Mam dwa proste marzenia.

1) Żeby była wiosna we wszystkich tego słowa znaczeniach, żeby do wrocławia na tę wiosnę przyjechał Koniec Świata (to był już maj, ale było zimno jak w wiosnę).

2) Żeby była saleczka, nowy werbelek za jedyne 250 złotych plus przesyłka (14x4"), żeby były nastrojone bębniaszki (kocioł pół tonu wyżej niż stopa <3), no i tyle.

O mateczko, jakie proste marzenia. W ogóle wszyscy piszą "o mateczko, od piątku do piątku żyję, o mateczko, tylko weekend". A ja se żyje od wtorku godziny 15 (może nawet 14, bo u szanownej pani Burligi lekcje geografi to raczej coś w rodzaju leżenia na ławce), do niedzieli wieczorkiem.

wtorek, 29 września 2009

Co się dzieje z tym światem.

Chcę kupić arkusz papieru ściernego numer 240. Ale oczywiście! "Nie mam wydać" - mówi sprzedawca. No to wlokę do sporzywczaka, kupie sobie batona, o tak, zjeść. O matko, oczywiście kolejka. No to do drugiego. Patrzę, patrzę. Nie ma batonów, tylko picie. No to biorę Tigera. O matulo, trzy złote.

No i mam w łapie tego Tigera. Ale myślę sobie, że nie chce go pić, nawet mi nie smakuje, bo smakuje piekielnie niedobrze. Nagle przychodzi mi do głowy, że to musi być jakiś spisek. On nie ma wydać, a ona ma Tigery, których nikt nie chce, ale jednocześnie wszyscy kupują, umawiają się i dzięki temu ta sprzedaje Tigery, a ten ma pewnie z tego jakiś zysk. Cwane sprzedawczyki.

No ale idę, kupuję ten papier. No i co, głupku, myślisz, że nie zauważyłem, że rąbnąłeś mnie na 30 groszy? O zgrozo. Nie będę się upominał o 30 groszy. Jakąś godność tam mam. Jak by to była złotówka, dwie złotówki, to rozumiem, bym zrobił taką awanturę, że by zapamiętał. Albo w sumie nie jestem pewien. Wczoraj musiałem jechać na gapę, bo kupiłem bilet i mi spadł, szukałem przez chwilę i nie znalazłem go, paląc się ze wstydu wyszedłem z inmedio. No i jeszcze bardziej wstyd mi było tam wracać, więc jechałem bez biletu. Pasty polerskiej oczywiście nie ma. Srał by to pies.

Idę na stację, a co mi tam. I tak jest pochmurnie, wiatr targa moją koszulkę. Jesień to najpodlejsza pora roku. Idę, bo gdzieś przeczytałem, że tam sprzedają. No i zgadza się, są pasty Tempo po 8,69 za sztukę. Dużo, ale myślałem, że będzie mniejsza tubka.

Podchodzę do kasy, a sprzedawca mnie pyta "Paliwo było?". O matko, czy ja wyglądam na takiego, co, po pierwsze, ma własny samochód, motor, skuter, motorynkę, a po drogie - na takiego, co go stać na benzynę?

Daję banknot dwudziestozłotowy, a kasjer nagle mnie zagaduje "Używał pan już tej pasty?". No odpowiadam, że nie. A on ciągnie dalej i pyta, czy wiem, jak działa, czy usuwa zabrudzenia. No ja pierdziele. Skąd mam to wiedzieć. Przecież użyję jej pierwszy raz dopiero. A ten ciągnie dalej.

Odchodzę od kasy, a ten na odchodne dodaje, żebym się nie martwił, bo raczej na pewno usuną się zabrudzenia i wszystko będzie ładnie wypolerowane. Spoko, dzięki za pocieszenie.

sobota, 26 września 2009

Miłość kwitnie wokół nas. W klasie mam taką jedną parkę. Parkę, co się pod stołem na matematyce smyrają nóżkami, a że raczej są zdystansowani, to smyrają się jakże nieśmiało. I myślą, że nie widać, jak smyrają się, ale nie ma Michała i siedzę sam na końcu, więc widzę, jak się smyrają i nawet nie jest mi przykro, no bo przecież się nie liżą ordynarnie na matematyce, tylko smyrają się na matematyce, a znają się dopiero miesiąc. W ogóle on gada z babką od matmy, która pozwoliła sobie na trochę ekstrawagancji i dała pierwiastek z dwóch, a ona go pod stołem smyra na matematyce. No ciekawe, no, no. Nawet Michał nie chciał się zakładać dwa tygodnie temu, bo już wtedy było widać, że będą się smyrać na matmie.

czwartek, 24 września 2009

Wiesz, mam już chyba taką tradycję, że co dwa tygodnie kupuję słodyczy za trzy, cztery złote i jadę na tamtą ławkę. Siadam sobie wygodnie i patrzę. Widzę różnych ludzi, rodziny, ojców z synami, matki z wózkami, starców na rowerach. Gdzieś w oddali biegają biegacze, a całkiem bliżej powoli snują się dziadkowie o kulach. Och, jest zupełnie inaczej. Jeżdżę tam, gdy jest już pod wieczór, gdy jest już raczej zimno, gdy już jest raczej ciemno. Nie tak ładnie, tak słonecznie, nie tak ciepło. Siedzę sobie cichutko na ławce, jem i obserwuję. Chcę już wiosny. Pięknej, ciepłej wiosny. Żeby dni stawały się jaśniejsze i dłuższe.
Wiesz, chcę tak naprawdę mieć głowę pustą.

środa, 23 września 2009

Smuci mnie wiele rzeczy. Na przykład to, że zamiast pisać charakterystykę Edypa, piszę na tym blogu albo to, że od godziny 15 chodzę w zielonych spodenkach, a chodzenie w zielonych spodenkach zawsze mnie wprowadzało w zły humory. W sumie to najbardziej martwią mnie te zielone spodenki. Och, gdybym tak szybko pisał te prace na polski jak ten wpis. Albo to, że nie mam drukarki ani talentu wokalnego.

Za to są pozytywne aspekty w moim życiu. Pomalowałem bębny pierwszą warstwą. Och, już nie mogę się doczekać, jak będą wyglądać po trzeciej warstwie. Tylko żeby nie spadł deszcz, tylko żeby. Bo wtedy katastrofa - mój Luxor się rozklei i koniec grania. Na szczęście onet przepowiada dobrą, bezdeszczową pogodę, a więc moje bębniaszki mogą leżeć na balkonie.

Będziemy uprawiać dziwny rodzaj melorecytacji. I spoko.

Oczywiście morał na koniec - nie dotykajcie lakieru do drewna SUPERSTRONG DWA W JEDNYM palcami, bo wam się skleją i będzie przykro.

I w ogóle pozdrawiam Grzesia, co ma oczywiście tajnego blogaska :<

poniedziałek, 21 września 2009

Od wszystkiego również można się uzależnić.
Nie pijcie za dużo koli, bo następny dzień będzie straszny.

niedziela, 20 września 2009

Z jednej strony to dobrze, że nie jestem dziewczyną. Bo przy moim poziomie emocjonalym byłbym raczej dziewczyną kochliwą i mam wrażenie, że nawet w wieku 17 lat kochałbym się w Fiszu czy Gutku (och, jego głos jest niesamowity!). Z drugiej strony jednak, nie obrażajcie się, moje miłe, wiem, że okres to bolesna sprawa, znaczy - nie wiem, domyślam się. Z drugiej strony jednak chciałbym co jakieś 28 dni móc zrzędzić wszystkim naokoło, być niemiłym i aspołecznym, a samo słowo "okres" byłoby dobrą przyczyną mojego stanu. W końcu jestem superbohaterem z dziewczęcą duszą, no nie, ola?

Mój dobry przyjaciel, Marcin Wojtera, pisał na swoim blogu na temat użytkowników pewnego portalu, którzy zbierają się w 70% większość, chcąc wspólnie działać w imię czegoś większego. Mnie zastanawia inna sprawa. Otóż, na tej samej stronie dzieje się rzecz niesłychana. Konta fikcyjne, tak, moi drodzy, konta fikcyjne. Ale nie mówię o takich typu "kryptogeje, łączcie się" albo "ci, którzy lubią niegrzeczne zabawy", chodzi mi o profile typu: "*****";Sakura-~-~-~-~Haruno;***** (należe do Mafi Brave girls) mam 3 Sis $ek$owna Sakuś (Zajęta kocham Cię Sasuke:***!)" albo "< Zac > < Efron> (Z+M=W.SZ.M=K.C)". No cóż, nazwisko i imię jak nazwisko, ale są sprawy jeszcze gorsze. Otóż, ludzie, którzy zakładają takie profile piszą sobie nawzajem "Nie martw się, będzie dobrze " (pisownia nieoryginalna), nie tylko piszą, on również biorą śluby, spotykają się w parkach, w kawiarniach, organizują imprezy, chodzą na te imprezy, zakładają rodziny, płodzą dzieci, wychowują je, zakładają gangi, kluby, klany, biją się, chodzą do pracy, wracają z pracy, jedzą. Zastanawiam się, czy nie mają też wirtualnych toalet, po wyjściu z których piszą sobie na profilku "zrobiłam kupę, była czarna.". A wszystko dzieje się na stronie, która miała ułatwić odszukanie znajomych z dawnych lat. Nie chcę tu moralizować, przekonywać, straszyć. Po prostu piszę, co mnie dziwi.

Moi mili, jak dobrze pójdzie, to niedługo dostanie, jak to niektórzy mówią, mojego biliarda (<śmiechwojteraoczywiście>), a wszystko za niecałe 100 złotych.

Dobrze, misaczku, idę z tobą na strachy, bo masz w opisku i sobie słucham przez ciebie, co mi się coraz bardziej podoba. Pozdrawiam serdecznie, Piotr Fronczewski (<śmiechwojtera>, który jest już legendą w roczniku 1993-95 i nie tylko, bo jego legenda dotarła nawet do rocznika 88/89)

I na koniec: i gdyby mama powiedziała: "synku, kup sokowirówkę, kilogram ziemniaków albo rurkę z kremem", ty powiesz: "przepraszam mamo, ale to pan Emede jest numer jeden.".

(za rok jadę, na 100%!)
Zauważyłem w sobie dziwną dość tendencję do lubowania się w oglądaniu tego, jak ludzie się dobrze bawią, nie uczestnicząc bezpośrednio w zabawie. Do tego patrzenie wymusza jakieś rozmyślania, a że, z radością to stwierdzam, głowę mam pustą już, to takie właśnie rozmyślania prowadzą do jakichkolwiek sensownych wniosków.

Dlatego też piszę, że jeśli chcesz tracić kontrolę nad swym zachowaniem, to lepiej trać tę kontrolę zgodnie z własną wolą, niech to będzie przemyślana decyzja, będąca niekiedy wynikiem długich i męczących rozmyślań.

Przypomina mi się piękny okres i piękny koncert, najlepszy, na jakim byłem. Oczywiście był to Koniec Świata, darmowy koncert, warto dodać, a więc można było spodziewać się różnorodnej mieszanki publiczności. Ale, już abstrahując od tego, że moi ulubieńcy zagrali niesamowicie, pamiętam, że obok mnie, czyli dość blisko sceny, ale nie w pogo, stał dość kujonkowaty chłopak. A może już mężczyzna. Stał jest dobrym określeniem, bo właśnie stał. Ale, ku mojej uciesze, ów człowiek po pewnym czasie i po pewnej ilości piwa zaczął coraz bardziej ruchliwie przestępować z nogi na nogę, aż w końcu jego ruchy zaczęły przypominać coś w rodzaju tańca bądź podskakiwania. I tak ów kujonkowy ekonomista zaczął dobrze bawić, szkoda, że było to w okolicach ostatniej piosenki. Och, tamten koncert obfitował w radosne i śmieszne chwile. Pana, który pokazywał fakersy albo Miłka, który po "Granacie" krzyczał "Granat! Granat!", albo nawet to, że tylko ja tak bardzo cieszyłem się na "Symfonie". No cóż, kto by wiedział, że ludzie nie tak bardzo przepadają za "Symfonią". Ja uważam ją za jedną z najlepszych. Dlatego tak się ciszyłem.

Od zawsze uważałem, że kontrola biletów jest przeżyciem bardzo ciekawym. Może dlatego, że do tej pory kontrolowano mnie dwa razy. Raz, gdy nie miałem biletu, miałem z sześć lat i jechałem z tatą na grunwald. Drugi w te wakacje - oczywiście miałem bilet, nawet kartę. A tak, choć do szkoły, przez 3 lata, jeździłem tramwajem, nigdy nie spotkałem kontrolera. Ale dziś, wracając o godzinie 00:39, byłem świadkiem kontroli. Rzecz niesłychana.

Dziś nie będzie egzaltacji muzyką, no, może napiszę tylko, że Twist and Shout Beatlesów najbardziej zapadła mi w głowę. Dzisiaj. Bo przecież Beatlesi to moja młodość, czasy, gdy przez 15 dni wyjazdu z rodzicami siedziałem 80% dnia w pokoju wielkości trzy metry na trzy metry, słuchając własnie Beatlesów, grając w Age of Empires lub Fifę, rozwiązując masę Sudoku i Krzyżówek, pijąc prawdziwe litry koli i, oczywiście, co jakiś czas wysłuchując "Julek, czemu się nie pokazujesz?". Och, słodkie i naiwne czasy wakacji spędzonych z Piotrkiem - siedząc na ławce, pijąc lifta na Męcińskiego i czytając żarty z kartki - czasy moich niebieskich, pierwszych trampek, czy czasy jeżdżenia na rowery. Choć nie mówię, że teraz jest źle.

Jest inaczej, ale jak to już mówiłem mojemu dobremu przyjacielowi, Marcinowi Wojtera, wierzę w twierdzenie, że człowiek zawsze tęskni do czasów, które minęły, jednocześnie z niecierpliwością oczekując na czasy, które mają przyjść, całkowicie zapominając o teraźniejszości.

piątek, 18 września 2009

Pisanie z oparzonym kciukiem to dość trudne zadane. Ale - tak to jest, gdy chce się zrobić nastrój z Bartkiem za pomocą zapalniczki i świeczki zapachowej, co się nazywa "podgrzewacz", nie wiadomo dlaczego. PODGRZEWACZ ATMOSFERY <śmiechwojtera>.

Nie wolno oceniać ludzi po papierze toaletowym bądź mydle jakie mają do mycia rąk. Różowy, miękki czy może szary, twardy - nie świadczy to przecież o charakterze danego człowieka.

Och. Jak miło posłuchać mohentuchena lub mahabharaty w tramwaju. Nie wiem, czy to byli Turcy, czy może Izraelici, bo się nie znam, ale to było coś z rodzaju mohentuchena, co bardzo cieszyło moje ucho, gdyż panowie siedli sobie dokładnie za mną. I tak mijała mi podróż powrotna do domu. Natomiast w drugą stronę jechało się o tyle źle, o tyle, o ile oddech pana siedzącego za mną docierał do mojego nosa. Nie, zdecydowanie nie był to zapach nieświeży ani zapach zgniłego zęba, nie był to poranny kapeć, którym nawet twoja oblubienica może zabłysnąć, gdy zapomni - lub nie ma czasu - umyć zębów, nie - to był zapach taniego winiaka a może czegoś innego, nie mam pojęcia, w końcu koneserem nie jestem. Ów pan w wieku średnim przysypiał sobie, siedząc za mną i chuchał mi co jakiś czas. Jestem również zawiedziony moim poziomem języka angielskiego, bo gdy przychodzi co do czego, to moja konwersacja zamyka się w "Yes" albo "Sorry, I can't help you". Bywa. Najgorszy wstyd był wtedy, gdy nie umiałem powiedzieć, jak dojechać na dworzeć, który był dwieście metrów od miejsca rozmowy, tyle że w drugą stronę.

Drżę na myśl listopada - happysad z Michałkiem i fisz z Miłeczkiem i Miłeczkiem.

Dodam jeszcze moje muzyczne przemyślenia na koniec. Dynamit w wersji takiej, jak z Lubinia to najlepsza piosenka na świecie. Co prawda w Lubiniu ŻABA dał czadu na bębnach, zagrali to chyba 1,5 razy szybciej, no - albo mi się po prostu wydawało. Tak czy siak - arcydzieło.

czwartek, 17 września 2009

Pierwszy

Oj, czas na moją przestrzeń do egzaltacji. W końcu nie robię już zdjęć, malować nie maluję - bo nie potrafię, a nawet jakbym trochę potrafił, to i tak bym nie dawał moich dzieł, bo uważam to za żałosne. Tak więc przyszedł czas na coś, na czym będę mógł egzaltować się do woli, bez żadnych ograniczeń, a wy - moi czytelnicy będziecie mogli wczytywać się z wypiekami na twarzach. Nie będzie może to lektura wysokich lotów, nie będę tu was zaginał ciekawostkami, nie będę wygłaszał swoich teorii, nawet nie będę opisywał tego, co obecnie jest ważne. Będę się po prostu egzaltować. Moim życiem, rzecz jasna. Egzaltacja to raczej rzecz dziwna, ale dość powszechna w obecnych czasach. Mogę nawet wysnuć pewien wniosek - egzaltowanie jest stałą (w końcu klasa informatyczna) dla większości gimnazjalistów w wieku 13-14 lat. I tak właśnie zazwyczaj bywa, i mówię to bez słowa złośliwości, że to ów publiczne "podniecanie się" przechodzi w trzeciej klasie, choć oczywiście są wyjątki. I to w dwie strony. Wracając - tak czy siak możecie się spodziewać właśnie takich chaotycznych dość wpisów, ale w końcu to moja przestrzeń i mam szczere prawo robić z nią to, co mi się żywnie podoba - tak więc zaczynam moją przygodę z tym miejsce, oczywiście - istnieje cień szansy, że mi się znudzi. Blog są różne. A sam mogę uznać się za małego eksperta blogów, bo blogów przeczytałem całą masę. I jestem pełen podziwu dla różnorodności tematyki wywodów danych blogowiczów, dodając do tego tylko to, że ów blogowicze pochodzą z jednego bloga - to jest photobloga, którego głównym celem nie są wpisy, ale zdjęcia. Czytałem różne - popfilozoficzne, opisujące życie nastolatek, takie z poezją, i takie, w których sens jest ukryty pod trzema warstwami, a bez znajomości kontekstu ani rusz. Były religijne, take, które zawsze kończą się cytatem z pisma, a przez całą treść przewija się coś o Bogu, były blogi stricte (och, jakie słowo, ola byłaby dumna) emo, ale też bardzo optymistyczne i pełne radości. Zapomniałem - czytałem również takie, gdzie w notkach pojawiało się alter ego (dość ciekawe przeżycie), czytałem też takie, których mi nie wolno czytać. Naprawdę jestem pełen podziwu.

Tak więc. Jak minął dzień? (nie pytam już, hehehe (to właśnie ten znany, lubiany śmiech wojtera, którego tak nam brakuje w liceum numer siedem)). O. Żart. Właściwie to żart ów jest czymś niezwykłym, gdyż tworzony był (właśnie w jednym zdaniu zmieniłem czas) przez dwie, odmienne całkiem osoby. Bo pierwszą część wymyślił human, który to właśnie po tych trzech latach edukacji będzie albo aktorem, albo będzie wymyślał żarty. A druga część została dokończona przez mat-infa, który po liceum wybiera się na mechatronikę. Tak więc opowiadam: (pierwsza część)Po co dziadkowi laska? (druga część) Żeby mu obciągała. (i znów śmiech wojtera). Śmiech wojtera towarzyszył nam cały dzień, na wszystkich lekcjach, cóż, chyba wpisuje się w krajobraz nasze klasy. Tak przy okazji - teraz mamy 7 dziewczyn.

Wracając jeszcze do wczoraj - wczoraj był dzień długi i bardzo męczący. Bo i wstać trzeba było na 7.30, co jest wyczynem dość trudnym, ale wykonalnym. Lekcje racze przyjemne, ale - w szkole trzeba siedzieć. Ale po szkole czas przyszedł, żeby odwiedzić Marcina (i usłyszeć jego śmiech, którego nam tak brakuje). Z chlebem i solą czekaliśmy na niego przed szkołą numer osiem. I tak wizyta przebiegła dość przyjemnie, pierogi były zacne, choć raczej nieopłacalne (choć za dwie porcje tylko 11.30). Później mały spacerek. Tu oczywiście pozdrawiam Wojtera (i jego śmiech). Później, jakieś 30 minut później, przez godzinę wybierałem śruby, lakiery, szukałem odrdzewiaczy. W autobusie było raczej smutno, ale to osobna historia.

Właśnie ulałem sobie swojego pachnącego longsleeve'a.

I tak doszliśmy do finału - czyli moich przemyśleń muzycznych. Czas znów wrócić do korzeni Fisza - do pierwszej płyty i Czerwonej Sukienki, którą znam na pamięć. Pierwsza płyta bardzo hiphopowa, co cieszy mnie bardzo, bo stanowi pewnego rodzaju równowagę dla innych, młodszych płyt.

Nabrałem się, podnieciłem się i pobiegłem kupić Pepsi za 3,49. Okazało się, że to 1,5litra jest za 3,49.