sobota, 20 marca 2010

Dobra, jednak dzisiaj obędziemy bez dużej ilości słów.

TO i TO

o mateczko, te piosenki mnie zaspokoiły totalnie, plus jeszcze "długa droga w dół", no dobra, kurde, wszystkie było bardzo spoko.

niedziela, 14 marca 2010

Podsumowując ten weekend można otrzymać wykres sinusoidy, zaczynając od zwyżkowania w czwartek, poprzez piątek, jakże obfitą i męczącą sobotę aż po niedziele, którą jest zresztą zapowiedzią całego następnego tygodnia - czyli leżenia w łóżku i słuchaniu muzyki.

Co do soboty to, mimo bolącego gardła, pojechałem z Miłkiem na frika, akurat zdążyliśmy na Łąki można stwierdzi, że było naprawdę atrakcyjnie. Nie był to jakiś super koncert, tak jak ten z 14 maja ubiegłego roku <3, ale naprawdę dobrze się wybawiłem, choć na humpie opadłem z sił i połowę koncertu spędziłem z dala od spoconych facetów w bluzach. Spoceni faceci w bluzach są dość nieprzyjemni, ale są prawdziwą katastrofą, gdy stoją stosunkowo blisko sceny, nie w smak im hulanki, a za każdym razem, gdy przypadkiem zdarzy się tak, że ktoś ich popchnie, wyrażają swoją złość w dość niecywilizowany sposób. A do tego zazwyczaj nie śmierdzą już potem, ale rzygami.

Koncert nie był końcem atrakcji, w trzech udaliśmy się spoceni i zmęczeni w stronę mojego domu, wszyscy chcieliśmy spać, ale suma summarum zasnęliśmy w okolicach piątej rano.

A tu macie moja zupę ;)

wtorek, 9 marca 2010

Chciałbym bardzo serdecznie pozdrowić mojego sąsiada, który chyba umiera, bo mam podkręcone basy i mogę się założyć, że owe basy przebijają się przez jego techno, które zawsze puszcza, gdy nachodzi nas chęć na trochę muzykowania.

POKAHONTAS OK

Oj, oj, zapomniałbym.

Na Armii strasznie w porządku było, jak zagrali On jest tu, to stwierdziłem, że mogę tak umierać, a chwilę po tym, ktoś nadepnął mi na szyję.

A na Strachach również zacnie, choć skakaniu i śpiewaniu nie odłącznie towarzyszy uczucie potrzeby udania się do toalety, coś z tym trzeba zrobić, bo, jeśli pójdzie dobrze, na Łąkach będą ostre tańce.

wtorek, 2 marca 2010

Wiosna przyszła, wiosna, o której cicho marzyłem całą zimę i całą jesień, jesień, która była chyba okropna jesienią, choć jednak nie do końca. Jednak teraz, jak robi się ciepło, z uśmiechem na twarzy wspominam pierwsze kroki w szkole numer siedem, moje obawy i lęki sięgające jeszcze gimnazjum, pierwsze nieśmiałe rozmowy, zdobywanie terenu i to ciepło, wszechogarniające ciepło słonecznego wrześniach, przeszywające moje gołe nogi i moją wtedy już całkiem długą grzywkę. Później przyszedł październik, zimny i mroźny październik, w którym nieraz narażałem swoje chude golenie na mróz, chodząc czasem w nieodpowiednich strojach, tak jak trzynastego paźdzernika albo dnia, w którym pierwszy raz grałem w erpegi i wracając o dziewiątej wieczorem z gaju, na piechotę do połowy, oczywiście w krótkich, niebieskich spodenkach. A później już tylko pamiętam zimno i zimno, coraz większe zimno, zimno tak wielkie, że na samą myśl przeszywa mnie ból palców u stóp. Ale teraz mamy już wiosnę prawie w pełnej krasie, może nawet nie chodzi o pogodę, ale o to, że jest marzec, a to prawie kwiecień, o to, że słońce wychodzi można sobie siedzieć na górze partyzantów i jest tam całkiem przyjemnie, abstrahując od wysokości, z której można zlecieć, że czuję już się tak całkowicie odmieniony i wiosenny, że, gdy akurat nie przeżywam lekkiego stanu nagłej potrzeby snu, emanuję moją wiosennością na wszystkich w kółko.

I już drżę na myśl o jutrze, czyli pulpetach z ikei, statwywie i koncercie Armii, na myśl o sobocie, czyli rozkurwianu sufitów z kaciem BE POWERAMI i LAWENDĄ i na myśl o niedzieli, czyli koncercie, który 15 listopada pozytywnie mnie zaskoczył i chętnie wrócę do klubu Alibi.

A TU SZYMON NA WIGILII KLASOWEJ