wtorek, 6 października 2009

Ostatnio przebywając w szkole muzycznej wręcz z nostalgią wspominam czasy, gdy to bałem się kształcenia u Flis czy nadchodzących egzaminów. Cóż, był to okres, gdy bałem się prawie wszystkiego na świecie. Ale chyba najbardziej obawiałem się wizyt w owej szkole muzycznej. No a teraz, jakieś 4 lata później, patrzę sobie na to wszystko z dystansu, śmieję się, widząc te wszystkie niespełnione matki, które marzą o tym, by ich dziecko było kimś, by ich dziecko spełniło ich wszystkie niespełnione marzenia. Patrzę na tych wszystkich "zwariowanych artystów" w wieku dziesięciu lat, którzy są już na tyle zepsuci, żeby zakładać maski "o, ja jestem pan artysta, więc muszę udawać nieroztargnionego", patrzę na ceny w bufecie i śmieję się, bo są makabrycznie drogie. Wychodzę z budynku i widzę dzieci, które czekają na rodziców przyjeżdżających samochodem i z roztkliwieniem (?) wspominam długie minuty wyczekiwania na nadjeżdżającego tatę, spędzone na zimnym, jesiennym powietrzu. Wracam pamięcią do wtorkowych przerw między kształceniem a rytmiką, które spędzałem grając w chowanego, ucząc się odwzorowywać wartości rytmiczne gestami czy jedząc drze z Filipem Sienkiewiczem i chłopakiem, który notorycznie na kształceniu wpierniczał gumkę do mazania, śmiejąc się przy tym. O matko, te wszystkie interwały, gamy, których nigdy nie umiałem opanować, a do tego nie mogłem ich ćwiczyć, bo, oczywiście nikt tego nie brał pod uwagę, nie miałem w domu pianina, tylko klarnet. Jak miałem śpiewać i grać jednocześnie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz